Historia rodziny Klockowskich - TURYSTYKA HISTORYCZNA - HISTORIA, PRZYGODA, PASJA, HOBBY

Szukaj
Idź do spisu treści

Menu główne:

Historia rodziny Klockowskich

CZYTELNIA
 
 



Wspomina Maria Klockowska z domu Peter
      
Z ŁUCKA DO KOŁOBRZEGU

      Łuck – jedno z najstarszych miast Wołynia wzmiankowane już w 1085 roku, w 1240 rok zniszczone przez Tatarów, po 100 latach opanowane przez Kazimierza Wielkiego, wcielone do Korony w 1569 roku. Od 1795 roku w granicach Rosji, w 1916 roku teren walk rosyjsko -austriackich. Od 1920 roku do 1939 roku w Polsce. Książę litewski Witold ufundował w 1427 roku katedrę drewnianą. Na początku XXVII wieku katedra została zrujnowana w wyniku wojny polsko – tureckiej i buntów chłopskich. Gruntowny remont na początku XXVIII wieku uratował ją tylko do pożaru w 1724 roku. Po następnym pożarze w 1781 roku postanowiono przenieść katedrę do kościoła pojezuickiego. Świątynia przeżyła jeszcze kilka pożarów. W 1924 roku spłonął cudowny obraz Matki Bożej. Katedra przestała być miejscem pielgrzymkowym. W tej sytuacji biskup Adolf Piotr Szelążek, który miał pieczę nad znajdującym się na obszarze Rzeczypospolitej mieniem diecezji kamienieckiej sprowadził cudowny obraz Matki Boskiej Latyczowskiej z Warszawy do Lubomla, a następnie w 1935 roku do katedry łuckiej. Historia kultu tego obrazu sięga roku 1606. Matka Boska nazywana jest przez wiernych „Panią Wołynia i Podola”. Od 1945 roku obraz znajduje się w Lublinie.

CZASY MIĘDZYWOJENNE

      Rodzice moi Katarzyna i Jan Peterowie w czasie pierwszej wojny światowej uciekali przed nawałą sowiecką aż do Kielc. Mazury jak mówili o Polakach, nie chcieli ich przyjąć pod swój dach, chociaż mama była w ciąży. Po wojnie tata dostał pracę w Policji w Maciejowie, ale mama nie chciała żeby był policjantem i wrócili do Łucka. Tata zaczął pracować jako woźny sądowy, mieli się nie najgorzej. Tata otrzymywał gratyfikacje od adwokatów, których polecał klientom. Dostali mieszkanie służbowe. Po otrzymaniu awansu, mieszkanie trzeba było zwrócić. Wybudowali dom w Łucku na Gnidawie przy ul. Zwrotnej. Dom był drewniany jednoizbowy. Mieszkało w nim sporo osób: rodzice, brat Bolesław, ja Maria urodzona 1925 r., brat Wincenty urodzony 1931 r. W zimie mieszkała z nami moja przyjaciółka Pola, gdyż nie mogła dostać się ze swojej wsi do szkoły. Koszmarem był palący machorkę ojciec, i to zarówno w dzień jak i w nocy. Tak się napaliłam w dzieciństwie, że całe życie nie mogłam znieść smrodu tytoniu. Chodziłam do szkoły powszechnej. Matematyka była dla mnie wielką niewiadomą. 
W Łucku był piękny cmentarz katolicki. Pamiętam groby dzieci naszej kierowniczki szkoły - pani Jadwigi Ziaj. Renia, chociaż zaszczepiona i wywieziona do Lwowa zmarła na szkarlatynę. Po miesiącu zachorował i zmarł jej brat Sławek. Rozpacz była wielka. Uczniowie uczestniczyli w pogrzebach. Na nagrobku stanął anioł i postaci dzieci. Renia, stojąc trzymała rękę na ramieniu brata. Na wysokim cokole, na którym stał anioł były spisane rozmowy mamy z synem, córką, a na odwrocie z obojgiem dzieci. Ten grób był bardzo często odwiedzany. Był też biały anioł na grobie Wandzi Kosińskiej, która zmarła zaraz po pierwszej Komunii Świętej. Pamiętam też groby dwóch zabitych policjantów- Kusztala i Rychtera, a także zabitego później komendanta policji w Ławrowie – pana Kuryłło. Na cmentarzu tym spoczął także mój brat Bolesław Peter, który się utopił. Żyliśmy skromnie. Mama dorabiała piorąc odzież członków łuckiej palestry. Wychowałam się w gronie dziewcząt i chłopców różnej narodowości i wyznań. Nie przeszkadzało to nikomu w uczestniczeniu w uroczystościach państwowych, uczęszczaniu na nabożeństwa do kościoła i cerkwi, wspólnej nauce, zabawie, organizowaniu zawodów sportowych. My, dzieci, nie odczuwaliśmy żadnych napięć między nacjami, które być może były udziałem dorosłych. W szkole były organizowane wycieczki do różnych miejsc w Polsce, ale nigdy w nich nie uczestniczyłam. Tata tłumaczył, że nie było pieniędzy, ale według mnie wolał je wydać na siebie. 

WOJNA

      Rok 1939 zaczął się niespokojnie. Radio i prasa podawały wiadomości o wojowniczych poczynaniach Niemców. Pierwszego września miasto jakby zamarło sparaliżowane złą wiadomością. Policjanci pospiesznie rozwieszali ogłoszenia o powszechnej mobilizacji. Zaroiło się od złych wieści. Ukraińcy cieszyli się licząc na obiecaną wolną Ukrainę. Żydzi byli przerażeni, Polacy trwali w zawieszeniu przygotowani na najgorsze. Po jakimś czasie pojawiły się afisze, zawiadamiające w języku polskim, że zawarta została umowa między Niemcami a Związkiem Radzieckim, na mocy, której tereny wschodniej Polski zostaną przekazane władzy radzieckiej. Żydzi nie ukrywali radości, przygotowywali się na powitanie, panoszyli się na ulicach i w kolejkach. Jedna z nich wypchnęła mnie z kolejki po cukier mówiąc „Wasza Polska w dupie, wasza Polska w dupie”.
17 września 1939 nastała władza radziecka – w spiczastych czapach, mundurach szytych na jedną miarę, zniszczonych i podartych z karabinami zawieszonymi na sznurkach. Szybko odechciało nam się kpin z ich dziwacznego wyglądu. Zorganizowali natychmiast NKWD i służbę więzienną. Do milicji obywatelskiej zwerbowano osoby komunizujące przed wojną. Mój ojciec znał tych ludzi ze spraw sądowych. Byli wielokrotnie sądzeni za propagowanie bibuły komunistycznej, którą ukrywali w grobowcach starego cmentarza. Zadaniem milicji było wskazywanie NKWD- dzistom polskich rodzin, które według oceny radzieckiej należały do wyzyskiwaczy i burżujów, uczestniczenie w rewizjach i wywożeniu w głąb ZSRR. Do tej współpracy przystąpił syn cmentarnego organisty pana Karlińskiego i córka właściciela trzech sklepów obuwniczych Blumenkranza. Nastały masowe aresztowania inteligencji, urzędników, księży. Na dziedzińcu sądu rozpalono ognisko, palono akta, książki, portrety i krzyże zdjęte ze ścian. Ojciec ukrył jeden krzyż za połą płaszcza, krzyż ten jest w posiadaniu naszej rodziny do dziś. 
W szkole pojawili się radzieccy nauczyciele. Pamiętam śmiech chłopców, gdy sowietka powiedziała, że człowiek pochodzi od małpy. Terror nieposkramiany przez nikogo zalał miasto. Nagle zachodni sojusznik Związku Radzieckiego zapowiedział swoje zamiary. 22 czerwca 1941 roku Niemcy uderzyli na Wołyń. Polacy mieli nadzieję, że to będzie mniejsze zło, gdyż trudno było sobie wyobrazić, że okupant niemiecki i jakikolwiek inny będzie gorszy od sowieckiego. Zaczęła się ucieczka Rosjan. Furmankami na dworzec kolejowy, albo ciężarówkami na wschód wywożono zrabowane dobra. Mimo nadciągającego z zachodu nowego agresora nie zapomniano o odwiecznym wrogu Polaku. Zanim pojawili się Niemcy, w mieście dały się słyszeć strzały. Nagle zobaczyliśmy biegnącego naszą ulicą człowieka, a za nim goniącego go NKWD-dzistę z pistoletem w dłoni. Mężczyzna wskoczył w dość wysokie żyto, żołnierz zaczął strzelać i kula trafiła w nasz dom nie raniąc nikogo. NKWD-dzista zawrócił, myśląc zapewne, że zabił uciekiniera. Ten jednak wyszedł i wstąpił do nas pytając czy Niemcy już wkroczyli. Ojciec rozpoznał, że to jest ukraiński nacjonalista sądzony przed wojną w polskim sądzie. Dowiedzieliśmy się, że te odgłosy w mieście, to rozstrzeliwanie przez NKWD ludzi w więzieniu. Jak się trochę uspokoiło, poszłam zobaczyć. To było straszne. Doły na dziedzińcu pełne trupów, obok kilka stosów grubego drewna przełożonego ciałami- podpalone. Zrozpaczona poszłam do katedry modlić się i dowiedzieć się co się stało z naszymi kapłanami, którzy wcześniej byli aresztowani przez NKWD. Tymczasem z zakrys i wyszedł ksiądz Władysław Bukowiński, co za radość, co za cud! Nie wiem gdzie pochowano rozstrzelanych wtedy więźniów. Zaczęły się niemieckie porządki. Wielu ludzi wspominających wojnę mówi o głodzie lub niedojadaniu. Myśmy szczęśliwie nie głodowali. Mama jeździła na wieś i zdobywała jakieś produkty, pamiętam, że ciągle była słonina. Większy problem był ze zdobyciem środków do higieny – bardzo zniszczyłam włosy myte ciągle jakimś ługiem.  
W klasztorze przy katedrze zamurowano drzwi do zakrysti (tak było jeszcze w latach 90.). Umieszczono tam jeńców sowieckich. Umierali masowo z głodu i chorób. Zmarłych chowano na początku obok katedry, myślę, że także w pobliżu na dziedzińcu więzienia (na ścianie klasztoru znajduje się tablica pamiątkowa). Po pewnym czasie jeńców zaczęto przywozić na Gnidawę, do parku, obok dworku pana Starczewskiego. Około 20 słabych słaniających się nieszczęśników kopało rowy. Mieli szczęście, że trafił im się dobry nadzorca Niemiec i pozwolił ich dokarmiać. Urządziliśmy kuchnię polową z kotłem na ognisku i ze składkowych produktów gotowaliśmy zupę. Nie do opowiedzenia jak się cieszyli, a ten Niemiec miał łzy w oczach. Dużą pomoc dla ludności organizował ksiądz – święty od 2016 roku Władysław Bukowiński – i siostry zakonne. Pomoc ta była także medyczna, bo szalał tyfus i inne choroby. W podziemiach katedry zorganizowany był szpital, porodówka i schronienie dla potrzebujących. Napływała żywność od chłopów z okolicznych wiosek do czasu gdy Polacy nie musieli uciekać lub ginąć od siekier banderowskich. 
      Nie pamiętam kto przyniósł mi wezwanie na roboty do Niemiec. Siedziałam akurat przed domem, Maria Peter? - padło pytanie. Zaprzeczyłam. A gdzie ona jest? - Nie wiem, tu jej nie było - odpowiedziałam. I jakimś cudem na tym się skończyło. Więcej mnie nie szukali. Skierowano mnie do pracy w koszarach przy reperowaniu odzieży i worków. Po pewnym czasie dostałam pracę w wilii niemieckiej rodziny. Zatrudniono mnie tam na miejsce Żydówki, którą zabrano do ogrodnictwa. U Niemców nadal pozostała jej siostra Anna. Chodziła codziennie do pracy ze swojego domu przy ulicy Królowej Jadwigi, gdzie mieszkała z rodzicami i 7 letnim synkiem. Była z zawodu nauczycielką języków obcych. Szefowie bardzo dobrze nas traktowali, często pozwalali Annie zostawać na noc, gdyż Żydzi musieli chodzić okrężną drogą. Pozwolono nam chodzić do kuchni koszarowej z menażką po zupę. Pracowała tam pielęgniarka (w czepku i fartuchu biało szarym) i często nas dokarmiała. Anna dostawała od niej paczki z wędliną i margaryną. Przenosiłam jej paczki przez most Bazyliański, gdyż wartownicy żydowscy odebraliby tę żywność. W lipcu lub sierpniu 1941 roku na placu starego miasta obok apteki pana Złockiego (później plac Pugaczowa) miała miejsce selekcja Żydów. Większość z nich została rozstrzelana, wśród nich był mąż Anny. Ludzie mówią o różnych miejscach pochówku, ale tak naprawdę nikt nie wie, gdzie są ciała. Część osób została „zakwaterowana” w seminarium na Krasnem. Zimą w okolicy kościoła protestanckiego utworzono ge o. Już latem 1942 roku rozpoczęła się jego likwidacja. Niemcy nie przepuścili mnie do pracy zwykłą moją trasą – przez groblę. Wozili tamtędy Żydów ciężarówkami do lasku za kolonią niemiecką. Widziałam ludzi siedzących na skrzyniach samochodów i po dwóch stojących ukraińskich schutzmanów z karabinami gotowymi do strzału. O tym, że ich wożą do lasku na Górze Połonce dowiedziałam się jak to morderstwo było zakończone. Nie mogąc tamtędy przejść musiałam wybrać drogę przy seminarium. I tam zobaczyłam ustawionych w dwuszeregu mężczyzn, a przed nimi dwóch „szwargoczących” gestapowców. Żydzi co chwilę wyjmowali coś (złoto?) z kieszeni i kładli na rozścielony koc. Ich rodziny w tym czasie były wożone na Połonkę. Dotarłam do pracy i powiedziałam o tym Annie narażając się na pretensje pracodawców. Anna wpadła w rozpacz i chciała iść do swoich, ale szefowie jej nie pozwolili. Po paru dniach do drzwi zapukało dwoje Ukraińców poszukujących Żydów, strasznie się przestraszyłam, ale Niemiec przegonił ich kategorycznym – „RAUS”!. Po tym fakcie nie chodziłam już do nich do pracy, ale słyszałam, że samochodem osobowym gdzieś ją wywieźli. Czyżby ją ochronili?
Napływający do Łucka od wiosny 1943 roku uciekinierzy przekazywali straszne wieści o poczynaniach ukraińskich nacjonalistów, mówili o besalskich torturach, morderstwach na Polakach, spalonych wioskach. W mieście było w miarę bezpiecznie, gdyż stacjonująca tu załoga węgierska oraz batalion, w którym służyli Polacy ze Śląska nie dopuszczały UPA do centrum. Jednak już w listopadzie na obrzeżach Krasnego doszło do zabójstwa 16 osób. Polacy starali się zabezpieczać swoje domy przed atakiem. Nie na wiele się to zdało. Nastała Wigilia Bożego Narodzenia 1943 roku. W ukraińskich domach pojawiło się światło w oknach dla rozpoznania „swoich”. Na Gnidawie rozpoczęła się rzeź dom po domu. Zginęła matka Stanisława Bartoszka, kilkuosobowa rodzina, Benedykt Zwierz został ranny. Dom państwa Greników był dopiero w budowie, wyszli oni na dach i zaczęli mocno uderzać w blachę wszczynając alarm. Uciekaliśmy przez ogrody, zapukałam do domu państwa Gąsiorowskich, ale przegoniono mnie – „Ty tu czego?” (Uratowali się). Na ratunek wyszli Niemcy stacjonujący w radiostacji. Przed wojną Polacy postawili 2 maszty radiowe z planowanych kilku. Komendant pozwolił nam przeczekać do rana. 
Uderzono równocześnie na kilka dzielnic. Na Krasnem mieszkali przyjaciele rodziców państwo Zarębowie. Nasi ojcowie znali się z wojska, najprawdopodobniej służyli razem w Legii Powstańców Wołyńskich. Krasne leżało dość blisko centrum i bojówki UPA bały się podchodzić blisko. Jednak w wigilię zaatakowały. Rodziny zbierały się w domach uznawanych za bezpieczne. Chowali się na strychu wciągając drabinę do środka. Mieszkańcy Łucka chodzili do okolicznych wsi po prowiant. Latem 1943 roku siostra pani Zarębowej z 13 letnią Stefanią – siostrzenicą udały się do oddalonych 12 kilometrów Kiwerc. Postanowiły przenocować u znajomej Ukrainki. Zostały umieszczone za kotarą. W nocy ciotka słyszała rozmowę Ukraińców, którzy przyszli do chaty naradzić się, z której strony zaatakować wieś. Następnego dnia szybko uciekły. Atak UPA nie powiódł się. We wsi stacjonowała niemiecka załoga złożona z Węgrów i Holendrów, której zadaniem było strzeżenie węzła kolejowego. Niemcy byli przygotowani na napad – prawdopodobnie ktoś o nim uprzedził. Upowcy zostali ujęci i rozstrzelani. Rodzina Zarębów przetrwała na Krasnem do nadejścia frontu. Zwłoki ofiar banderowskich napadów zostały pochowane po świętach na cmentarzu katolickim (podobno było 27 załadowanych furmanek). Do grobów złożono również ciała pomordowanych w okolicznych wioskach, które przypłynęły rzeką Styr.
Obóz dla uciekinierów wokół katedry rozrastał się. Księża Chmielnicki i Bukowiński rozszerzali działalność. Pod koniec 1943 roku władze niemieckie wysiedliły uchodźców w okolice szosy dubieńskiej pozbawiając ich pomocy Komitetu Katolickiego. Od czasu napadu nie nocowaliśmy w domu. Ze znajomymi znaleźliśmy schronienie w najwyższej wieży zamku Lubarta. Pani Korczykowa, żona przedwojennego strażaka pozwoliła nam przebywać w pomieszczeniu uszykowanym przez jej męża dla obrony przed banderowcami a może i „wyzwolicielami”. Tylko w dzień chodziliśmy do domu na posiłek i dla higieny.

"WYZWOLENIE"

      Usłyszeliśmy ruch na dziedzińcu. Nasłuchujemy. W jakim języku mówią przybysze. Skoro to Rosjanie, to postanowiliśmy się ujawnić. Po jakimś czasie zniknęli i wrócili z zagrabioną żywnością. Zapowiedzieli że przyjdą wieczorem. Kazali mamie przygotować dobrą kolację, bo oni zaproszą dziewczęta. Mama struchlała. Przyszła do naszego schronienia i kazała nam z Lusią Kosińską uciekać do znajomych w mieście. Nie bardzo chciałyśmy nie zdając sobie zupełnie sprawy z zagrożenia. Nakaz mamy był stanowczy. „Postarzyłyśmy” się zakładając chustki na głowę. Wyjście okazało się nie takie proste. W bramie był „postawoj”, który miał „prikaz” nikogo nie wypuszczać. Zaczęłam prosić po rosyjsku, żeby nam pozwolił, bo mamy chorą babcię. Zgodził się, ale nakazał szybko wracać. Dalsze wydarzenia znam z relacji mamy. Kobiety przygotowały kolację i stół dla „gości”. Zaczęli się schodzić biesiadnicy i kazali zaprosić „dzieuszki”. Zrobiła się awantura, że nie ma dziewcząt. Ustawili wszystkich w szeregu (około 8 osób). Komandir posłał rozjuszonych żołnierzy po łopaty, wiadomo co planują. Jedna z pań, dość młoda, z koleżanką zadeklarowały się towarzyszyć w biesiadzie. Jak przebiegała uczta nie wiadomo. Wkrótce front ruszył i mogłyśmy wrócić do zamku, ale do domu odważyłyśmy się pójść znacznie później. Zaczęto łapać banderowców ukrywających się na wsiach. Zostali powieszeni w centrum miasta. Wielu z nich uniknęło kary i zapewne żyją do dziś. Cieszyliśmy się, że nastanie spokój i zaczniemy nowe życie. Trwało to krótko. Nasza Polska w tym miejscu skończyła się. Nastał czas wyjazdów.

WYSIEDLENIE

      Poszłam do Państwowego Urzędu Repatriacji (PUR-u) załatwić papiery na wyjazd. Nie powiem, że z radością , jednak strach przed sowietami nie pozostawiał nam wyboru. Przyszedł ten przeklęty czas. Powiadomiono nas, że są podstawione wagony. Z płaczem spakowaliśmy się i 31 grudnia 1944 roku udaliśmy się na dworzec. Były obiecanki o pomocy na miejscu, ale oczywiście nie było żywego ducha. Na szczęście nie było dużego mrozu. Po 4 dniach podróży znaleźliśmy się w Chełmie. Dwa dni później przyszedł do nas żołnierz i wspomniał, że jedna pani na pewno nas przyjmie. Tak było. Dopiero dowiedzieliśmy się, że w Warszawie było powstanie, Warszawa wolna i front ruszył dalej. Będąc na mszy świętej rozpoznałam wśród żołnierzy swoją przyjaciółkę Polę. Dała mi swój adres polowy i w ten sposób nawiązałyśmy korespondencję.
Zaczęła się agitacja na wyjazd na zachód. Zdecydowaliśmy się jechać do Szczecina. Do podstawionego wagonu załadowaliśmy się ze znajomymi państwem Zarębami. Dotarliśmy do Piły. Sowietka w Pile oznajmiła „Nie puskajem”. Domyślaliśmy się, że jeszcze Szczecina „nie obrobili” i jeszcze trzeba czekać. „Dawaj w Kolberg” powiedziała. Po pięciu dniach dotarliśmy do Kołobrzegu, a tam gruzy. Trudno. Zepchnęli nasz wagon na bocznicę. Zobaczymy czy się nami ktokolwiek zajmie. Owszem, zaczęli się nami „opiekować” żołnierze ze zwycięskiej armii. W wagonie zaczęły się narzekania, jedni ubolewali, że zostawili „majątki”, inni żałowali, że nie zostali, bo tu los niepewny, a w Sojuzie byłoby lepiej. Nie mieliśmy żadnych wątpliwości, że trzeba było skorzystać z szansy ucieczki przed wszystkim co zaznaliśmy w czasie okupacji sowieckiej podczas drugiej wojny światowej, a także nasi rodzice jeszcze wcześniej – podczas najazdu 1920 roku. Nie był to dla nas żaden powrót na ziemię ojców- dla nas ziemią ojców był obszar na wschód od Bugu. Polska, którą zastaliśmy w Kołobrzegu miała oblicze sowieckiego żołnierza, ale mieliśmy nadzieję, że tu zbudujemy swoje miejsce na ziemi. Jako młoda dziewczyna czułam przede wszystkim ciekawość jaki będzie ten nowy świat.

NOWY ŚWIAT

  Około południa żołnierze zaczęli przychodzić podpici i zaczęło się robić niebezpiecznie. Nasze mamy dobrze wiedziały o co im chodzi. Wśród nas było kilka młodych kobiet – ja – Maria Peterówna, dwie siostry Zarębianki – Stefa i Jadzia, dwie panie Polki uciekinierki z Ukrainy, jedna z córką, druga z synkiem. Mamy kazały włożyć chustki na głowy i cichutko siedzieć w kącie wagonu. Zaczęto starania o lokum. Od żołnierzy, z którymi dało się normalnie porozmawiać dowiedzieliśmy się, że jest już polska władza i zobowiązali się nas do niej zaprowadzić. Mój tata z panią Zarębową poszli do ratusza, gdzie urzędował już prezydent pan Lipicki z sekretarzem panem Figurskim. Nie chciał nas przyjąć, bo nie mógł zapewnić żywności. Krewka pani Zarębowa powiedziała mu dosadnie, gdzie ma jego gadanie, bo my sobie poradzimy, a najważniejsze to nie zostawiać na noc w wagonie sześciu młodych kobiet. W końcu wskazał w pobliżu ratusza biedniutką kamieniczkę z mieszkaniem na piętrze, bez klucza do drzwi. Musieliśmy się zabarykadować, ale i tak całą noc nie dawali nam spokoju. Do rana mieliśmy „wesoło”. W dzień nie dokuczali- znaliśmy język, więc pogadali i poszli. Wskazali miejsce, gdzie mieszkali już Polacy. Była to ulica Zygmuntowska. Pod numerem czwartym jedno mieszkanie zajęli rodzice- Peterowie, ja córka i brat Wincenty, drugie państwo Zarębowie z córkami Stefanią i Jadwigą i synem Henrykiem. Ocalały niektóre wille nad morzem, ale Polacy bali się mieszkać daleko od swoich, zresztą wkrótce zaczęto je rozbierać i wysyłać cegły na odbudowę stolicy. Zaczęło się nowe życie. Mamy zajęły się aprowizacją. Za walutę w postaci bimbru można było u sowietów dostać wszystko- wyposażenie kuchni, porcelanę. Kupiły nawet krowę dzięki której mieliśmy mleko. Zaczęto zakładać sklepy, głównie spożywcze. Na ulicy Zygmuntowskiej pan Majerowicz uruchomił piekarnię – chleb rozdawał za darmo, bo nie było pieniędzy. Przyjechał rzeźnik z Poznania, zajął masarnię ze sklepem. Kupił konia i jeździł na wieś po zaopatrzenie. Przywożono towar z centralnej Polski, a w Kołobrzegu zaczął się szaber, handel mieniem poniemieckim wywożonym do środkowej Polski. Specjalne komisje chodziły po domach, żeby zabierać rzeczy potrzebne do urządzenia się nowej władzy. Zabrano biurko. Z mieszkania państwa Zarębów postanowiono zabrać fortepian, ale gdy okazało się, że to muzykalna rodzina, odstąpiono. Chodziliśmy w ruiny wybierać rzeczy przydatne do użytku. Z tego czasu mam figurki do stajenki bożonarodzeniowej. 
Codzienność była niebezpieczna dla pozostałej w Kołobrzegu ludności cywilnej niemieckiej. „Wyzwoliciele” brali odwet na kobietach. Starały się one ukrywać, ale nie na wiele się to zdało. Los ich był przesądzony. Polki oszczędzano, szczególnie te, które znały język rosyjski, uważane były za „swoje”. Nie ominęły mnie jednak sytuacje niebezpieczne. Pewnego razu nieopodal domu zaczepił mnie oficer rosyjski z propozycją „pogulania”. Zaprosiłam go do domu. Gdy weszliśmy szybko uciekłam wyjściem na ogród. W mieszkaniu była mama, która powiedziała mu, że tu żadnej „dziewoczki” nie ma i nie było, jest za to „charoszaja” wódka. Udało się. Drugie zdarzenie miało miejsce w ogrodnictwie. Poszłyśmy z Jadzią Zarębianką i znanym nam żołnierzem radzieckim po kwiaty. Nadeszło dwóch sowietów spytali naszego towarzysza – „Wy już?” – czyli, czy już skorzystał z naszych „usług”, bo oni też chętni. Ten zaczął tłumaczyć, że to pomyłka, to „swoje” dziewczyny. W czasie tej dyskusji uciekłyśmy czym prędzej. Na klatce schodowej zatrzymałyśmy się, żeby złapać oddech, bo podejrzliwe mamy dałyby nam niezłą reprymendę za takie zachowanie. 
Zaczęli przyjeżdżać osadnicy, dużo osób z Gniezna i Wileńszczyzny, młodzież, głównie męska z robót i niemieckich obozów. Stefa Zarębianka została urzędniczką w ratuszu. Ja pracowałam w biurze meldunkowym, znałam niemiecki i rosyjski. Tata nie miał pracy, bo nic więcej na razie nie było poza UB, gdzie zapraszali nas nie tyle do pracy, co do współpracy. 
Stefa poznała osadnika z Poznania Edmunda Ofierzyńskiego. Jesienią 1945 roku została jego żoną. W latach pięćdziesiątych wraz z czwórka dzieci przenieśli się do Koszalina.
24 sierpnia 1945 r. zginął tragicznie mój brat Wincenty podczas rozbrajania pocisku. Został pochowany na cmentarzu niemieckim blisko portu.


Wspomina Telesfor Klockowski
                                                                                          
Z INOWROCŁAWIA DO KOŁOBRZEGU 

Inowrocław, miasto na Kujawach, otrzymał prawa miejskie w 1267r., znajdował się pod panowaniem Piastów Kujawskich, w XIV w. w granicach Korony. Dzięki odkryciu w XIX w. sody, miasto stało się uzdrowiskiem.

CZASY MIĘDZYWOJENNE

      Zagrodę w Szymborzu pod Inowrocławiem, w której się urodziłem 1 grudnia 1922 roku pamiętam bardzo dokładnie. Stary dom z cegły ze szczytem, dwuspadowym dachem z czerwonej dachówki i nowy, otynkowany dom z płaskim dachem oraz piwnica z drewnianą nadbudówką tworzyły prostokątne podwórze. 


Jestem pierwszym dzieckiem Ludwika Klockowskiego i Franciszki z domu Lewandowskiej. Ojciec w latach 1912-1918 służył w wojsku w stopniu sierżanta (8 Kompania Strzelców Wielkopolskich) i został odznaczony Krzyżem Żelaznym II kl. (fot.) oraz brał udział w wojnie na froncie po Złotnikami Kujawskimi (fot.). 

Z zawodu był kowalem, pracował w inowrocławskiej parowozowni (fot.). Czasem jeździł na trasy jako pomocnik maszynisty. Mama zajmowała się domem. Rodzina była liczna – ja Telesfor ur. 1922 r., Joanna 1924 r., Marian 1925 r., Henryk 1927 r., Felicja 1928 r. 
Mieszkał z nami brat mamy Adam Lewandowski (urodzony w 1916 r.) Po pewnym czasie przybyła do nas siostra mamy Antonina Lewandowska (ciocia Tosia). Zajęła pokój Adama, który przeniósł się do kuchni. Ciocia była ciężko chora. Leczył ją lekarz rodzinny z PKP dr Mirosławski. Tosię odwiedzał – zawsze z bukietem kwiatów, przystojny, elegancki kawaler. Wychodzili czasem na ogród, narzeczony ocierał łzy. Po około roku ciocia umarła i ok 1930 r. zaczął chorować ojciec. Jeździł do sanatorium w Chodzieży. 
Umarł w 1932 r. (fot.) Pogrzeb był uroczysty, z udziałem orkiestry PKP. Adam nadal mieszkał z nami. Opiekowała się nami mama, bardzo rozpaczała, nocami opłakiwała ojca w ogrodzie. 

Sąsiedzi przyprowadzali ją do domu ledwie żywą. W tej sytuacji siostra mamy Maria-Marynia Lewandowska zrezygnowała z pracy guwernantki u dentystów Bormanów w Inowrocławiu i przeniosła się do nas. W 1933 r. mama umarła. Nadzór nad sierotami przejął Generalny Opiekun Miasta Inowrocławia, a opiekunem prawnym został stryj Bolesław Klockowski, który był maszynistą. Dalsze wychowanie sierot zadeklarowali  dziadkowie z Marcinkowa.

Stryj sprzeciwił się uważając, że potrzebuje parobków i renty sierot (fot.). Rozważał oddanie dzieci do placówek opiekuńczych, na dowód czego zachowała się korespondencja z Domem Sierot w Zdunach, Gimnazjum Salezjańskim w Ostrzeszowie (fot.), Zakładem Naukowo-Wychowawczym Sióstr Franciszkanek w Szamotułach dot. umieszczenia dzieci. (fot.)
Na szczęście ciocia Marynia podjęła się opieki i zostaliśmy razem w domu. Ciocia opiekowała się nami z wielkim oddaniem. Chodziliśmy do szkoły w Szymborzu, na religię i do kościoła. Adam ukończył Wydziałówkę (oddział Handlówki) w Inowrocławiu, zdobył uprawnienia drogerzysty w drogerii pana Lorek przy ulicy Paderewskiego. Był czynnym sportowcem, w kolarstwie szosowym zdobył wiele medali. Należał do stowarzyszenia „Sokół” i Aeroklubu Inowrocław. 
Niestety ciocia umarła w 1938 r. Staraniem Adama i za zgodą stryja Bolesława naszymi opiekunami zostali państwo Czapliccy. Wprowadziliśmy się do ich mieszkania przy ul. Farnej. Sądzę, że byliśmy utrzymywani z renty po ojcu. Pan Czaplicki prowadził przy ul. Paderewskiego sklep z używanymi meblami, na zapleczu którego było pomieszczenie do remontu mebli. Pomagałem w tej pracy.
W maju 1939 r. złożyłem dokumenty do Szkoły Podoficerskiej Pilotów w Toruniu. Od początku 1939 r. w Inowrocławiu było bardzo niespokojnie i nerwowo – mowa o wojnie. Narodowcy wybijali szyby w oknach sklepów żydowskich. Młodzież mniejszości niemieckiej ubierała się w mundury i urządzała demonstracyjne spacery. Z dniem 15 sierpnia 1939r. podjąłem naukę zawodu w sklepie żelaznym państwa Zwierzyckich przy ulicy Farnej 1. Pan Bogdan Zwierzycki był porucznikiem, został zmobilizowany i pojechał do swojej jednostki.

WOJNA

     30 sierpnia 1939 r. stawiłem się w Toruniu do szkoły. Była nas spora grupa. Następnego dnia powiedziano nam, że o terminie rozpoczęcia nauki będziemy poinformowani, bo jest już wojna – Niemcy przekroczyli granicę Państwa. Po południu, kiedy byłem na rynku w Toruniu widziałem pierwsze samoloty niemieckie, a następne nadleciały, gdy byłem na dworcu. Nie zrzucały bomb. W drodze powrotnej pociąg zatrzymał się w połowie drogi, bo nadleciał samolot myśliwski nurkując w naszym kierunku. Chowaliśmy się w zaroślach. Niemcy nie użyli broni. Dojechaliśmy do Inowrocławia bez przeszkód. W mieście było bardzo ciemno, sklepy i restauracje nieczynne. Dnia następnego również głucha cisza. Dochodziły nas wieści o morderstwach na Polakach w miejscach zajętych przez Niemców. Na rynku zebrała się grupa mężczyzn i młodzieży zamierzającej uciekać. Drogą przy brzegu Noteci doszliśmy do Gopła, był widoczny most na Kruszwicy. Co dalej? 
Wróciliśmy po trzech dniach i dwóch nocach niesamowicie zmęczeni. W Inowrocławiu panowali już Niemcy. W czasie naszej nieobecności najeźdźcy ustawili mężczyzn w szeregu na stadionie miejskim i odstawili na bok „niebezpiecznych” Polaków wskazanych przez volksdeutschów. Resztę zwolniono. Szkoły były nieczynne, urzędy z kadrą kierowniczą niemiecką. Pojawiła się niemiecka policja. Sklepy były otwarte, więc poszedłem do pracy do sklepu państwa Zwierzyckich (fot.). 
Krótko przed wojną Adam założył własną drogerię przy ul. Św. Ducha. Przypuszczam, że miał na to środki ze swego udziału w sprzedaży w domu w Szymborzu (nasze pieniądze zostały zdeponowane w PKO). Ożenił się z Ireną. W 1940 r. urodził się jego syn Edward. W tym samym roku umarła moja siostra Joanna. Od tego czasu mieszkałem u Adamów Lewandowskich – Rynek, I piętro, nad zakładem wikliniarskim państwa Bawolskich. Drogeria Adama jest w innym miejscu na tej samej ulicy.
Z dniem 1 kwietnia 1940 r. okupant wywłaszcza właścicieli polskich sklepów i zakładów i wywozi ich do Generalnej Guberni. Zarządcą sklepu państwa Zwierzyckich został Łotysz pan Gustaw Uecker, jeden z przesiedleńców z terenów wschodnich ZSRR. Zatrudnił ten sam personel, również mnie. Fikcyjnym Treuhänderem (dzierżawcą) ustanowionym przez Niemców została w drogerii Adama jego siostrzenica, Maria Hinc, której ojciec był Niemcem. Zamieszkuję u Adamów. Brat Marian był zatrudniony w tym sklepie, z siostrą Felicją mieszkali nadal u państwa Czaplickich. Około roku 1941 brat Henryk zahaczył się u dziadków w Marcinkowie, skąd, po krótkim pobycie został skierowany do pracy w niemieckim gospodarstwie pod Inowrocławiem. Odwiedziłem go tam, miał znośne warunki. W kwietniu 1942 r. zostałem wywieziony na roboty do Niemiec. Byłem już po dwumiesięcznym kursie w byłych zakładach Cegielskiego w Poznaniu.
Trafiłem do Heinkel Werke w Oranienburgu (dziś dzielnica Berlina) jako przyuczony ślusarz. Mieszkaliśmy w barakach, głodu nie zaznałem. Hala, w której pracowaliśmy była przedzielona siatką. Z drugiej strony zatrudnieni byli więźniowie z obozu koncentracyjnego. Pomagaliśmy im podając żywność. Szybko się to skończyło, Niemcy oddzielili nas murem. W tym czasie zrobiłem dużo zdjęć z życia obozowego oraz z hitlerowskiego Berlina. Było to zakazane, ale młodzież lubi ryzyko. Filmy wywołałem w czasie urlopu w Inowrocławiu wiosną 1944 roku. Fotografowaliśmy się na wyspie muzeów wchodząc na pomniki. Są też zdjęcia robione z cokołów, na których widać niemieckich oficerów w mundurach. Pamiętam jeżdżące po Berlinie autobusy z silnikami przystosowanymi na tzw. holzgas. Generator był umieszczony w przebudowanej tylnej ścianie autobusu. Miał wygląd kotła do parowania ziemniaków. W górnej części była szczelnie zamykana pokrywa, przez którą ładowano drewno. Gaz doprowadzany był przewodem miedzianym poprzez urządzenie dozujące do rury ssącej silnika. Urządzenie obsługiwało się z zewnątrz, było to bardzo uciążliwe. Pierwsze takie samochody ciężarowe widziałem zimą 1939 roku w Inowrocławiu (nazwa niemiecka Hohenhalza). Kolejowe przedsiębiorstwo przewozowe Eisenbahn Post Transport miało kilka pojazdów MAN i Bussing. Obsługa w mundurach kolei niemieckiej pozwalała zainteresowanym zapoznać się z tym urządzeniem. 
Po około roku zostaje wywieziony do Niemiec brat Marian. Trafia do Chemnitz niedaleko Drezna. Jest źle traktowany przez pracodawców, szczególnie przez Niemkę. Składa skargę i zostaje przeniesiony. Odwiedzam go tam, nie narzeka. Za zgodą gospodarzy pojechaliśmy zobaczyć Drezno. Najbardziej zapamiętałem wille na pagórkowatych ulicach i dziedziniec zamku.
Siostra Felicja trafiła na roboty przymusowe do zakładu przetwórstwa owocowo – warzywnego w południowo zachodniej części Niemiec. W czasie mojego pobytu w niej odniosłem wrażenie, że jest w dobrej komitywie z koleżankami. Pracowały bardzo ciężko. Mieszkały w barakach, zakład otaczały świerki i krzewy.
Nadal pracowałem w fabryce samolotów Heinkel Werke. 

Zakłady znajdowały się na południowy zachód od Oranienburga na wzniesieniu w lesie przy wsi Germendorf. Fabryka była połączona z linią kolejową specjalną bocznicą (ok 3 km od dworca głównego). Tory biegły po dość wąskim nasypie, ponieważ w tym miejscu jest wiadukt nad drogą łączącą inne wsie. Do zakładu należało lotnisko położone około 2 km na wschód. Wzdłuż nasypu powstała nowa droga łącząca bocznicę z zakładem. Na całym terenie na południe od drogi były baraki obozowe, a dalej, jak okiem sięgnąć, łąka. U podnóża wzniesienia znajdowały się zabudowania fabryki. 
Pewnej nocy w połowie kwietnia 1945 roku doszły do nas odgłosy działań wojennych. W barakach nastała wyraźna dezorganizacja, blisko słychać było strzelaninę, część z nas schowała się do schronów. Na drodze przy wiadukcie wojsko niemieckie ustawiło działa wycelowane w Germendorf. Rano była cisza. Nie było armat i wojska, brak straży fabrycznej i pracowników administracji, nie pracujemy. W barakach Rosjanek wielki strach i płacz. 
W godzinach popołudniowych od strony lotniska łąka zaroiła się od wojsk radzieckich. Widać na małych konikach jakieś „żołnierzyki”. Po łące przez te małe koniki jest ciągnięty samochód osobowy z otwieranym dachem, w którym siedzi jakiś oficer. W tym samym czasie część kolegów idzie do fabrycznego kasyna na piętrze, przynoszą żywność, oczywiście produkty jakich dawno nie widzieliśmy. Przeszła radziecka piechota, zrobiła się przerwa. Cisza niesamowita, trwaliśmy w zawieszeniu. Pod wieczór zjawił się jeden czołg z Wojska Polskiego. Od załogi dowiedzieliśmy się, że droga do Polski jest możliwa, a przeprawa dla cywilów jest na szlaku armii – przez Kostrzyn. W naszych barakach wielkie poruszenie. Dnia następnego opuściliśmy obóz, każdy na swój sposób. Kilku z naszych kolegów zdecydowało się przeprawić na zachód – Kobus (wrócił potem do Poznania), jeden z Drzewieckich i Leon Reformat z Inowrocławia. (Reformat znalazł się w Anglii). Po latach będąc w odwiedzinach u stryja w Koszalinie zmarł na zawał serca i jest tu pochowany. Opowiedział mi o tym znajomy – sąsiad jego stryja). Ja natomiast z plecakiem i walizką dotarłem do Oranienburga. Miasto puste, część domów rozbita, wszędzie pełno gruzu, papierów, pierza i nieczystości. Co chwilę widać zabłąkanego żołnierza radzieckiego, który czegoś szuka. Moich znajomych robotników przymusowych z innych małych zakładów już nie ma. Noc przetrwałem szczęśliwie wespół z dwoma innymi spotkanymi Polakami w otwartym domu. Upatrzyli oni samochód osobowy Mercedes 170, żeby się nim wybrać do Polski. O dziwo udało się przejechać 50-70 kilometrów szlakiem dróg wskazanych przez wojsko polskie i radzieckie. Drogi były zapełnione różnym sprzętem i taborem wojskowym. Nie pamiętam, żebyśmy mijali jakieś miasta i wsie, wszędzie pustka. Po odebraniu nam samochodu ruszyliśmy dalej rowerami. Byliśmy nieustannie kontrolowani i pytani, czy nie jesteśmy z Powstania Warszawskiego. Udało się dotrzeć do celu. W Kostrzyniu na zapleczu dworca, prawdopodobnie towarowego, przy wieży ciśnień było zmagazynowane 200- 300 rowerów. Od dworca były już tory kolejowe prowadzące do Polski. Wszystkich powracających legitymowano i umieszczano pod strażą wojska polskiego i radzieckiego w poczekalni. Mężczyzn próbowano zatrzymać do robót na lotnisku. Udało mi się wsiąść do drugiego od końca wagonu – otwartej plaormy. Jakieś przedsiębiorcze dziewczyny zrobiły zadaszenie z koców i wciągnęły mnie tam, żeby strażnicy nie dopatrzyli się „chłopa”. W nocy, przed ruszeniem pociągu, w sąsiednim wagonie krzyk i płacz, walizki fruwają na peron i znikają. Pociąg rusza. Następnego dnia poznaję usłużne dziewczyny – są z Powstania Warszawskiego. Po dwóch dniach dojeżdżamy do Poznania. Walizkę zostawiam pod filarem i rozglądam się po peronie, chcąc się dowiedzieć jak dojechać do Inowrocławia. W ten sposób straciłem dobytek, myśląc, że u nas nic takiego nie może się zdarzyć. 
Do Inowrocławia docieram kilka dni przed 1 maja. Na rynku, w centralnym miejscu miasta, wojsko artyleryjskie myje tabor, konie, sprzęt wojskowy i armaty. Rynek wygląda nieciekawie. Moim celem jest nasza opoka – zawsze pomocny Adam Lewandowski. W sklepie zastaję Adama z żoną Ireną i znajome koleżanki, które wrócił z robót przymusowych – Stefanię Lepczyńską, Jadzię Kupidurę z siostrą i trochę od nas starszą Morawską. Łzy cisnęły mi się do oczu, gdy przyglądałem się tym kobietom.


NA ZIEMIE ZACHODNIE PO NOWE ŻYCIE

      Po kilkudniowym pobycie podjęliśmy z Adamem wspólną decyzję, że powinienem wyjechać na zachód. Daje mi dwa adresy do swoich znajomych. Jadę najpierw do Świdwina, gdzie pan Mrówczyński, kolega Adama prowadzi drogerię. Nie podobało mi się zniszczone miasto i ruszyłem do Kołobrzegu. Zgliszcza jeszcze większe. Od strony Karlina w cegielniach kwaterowały jednostki radzieckie. Szosa i wszystko co się po niej rusza należało do nich. Działała jadłodajnia Greników z Łucka, życie budziło się niemrawo. Nie każda ulica przejezdna, nawet przejścia dla pieszych to wąskie ścieżki. Za torami, w kierunku morza, w okolicy dworca stały mało zniszczone wille – jeszcze z meblami. Przy dworcu duża hala widowiskowa nie była zniszczona, w późniejszym czasie odbywały się w niej „zgromadzenia”. W porcie stały kutry. W parku nad morzem, od latarni w kierunku dworca dużo porzuconych samochodów i różnego sprzętu. Część samochodów miała jeszcze koła. Stało dużo popularnych przed wojną D.K.W., ale widziałem Maybach i Horch. Przed wojną w Inowrocławiu było tylko kilka samochodów. Dominowały D.K.W., Adler i 3 Chevrolety, Buick należały do dyrekcji cukrowni w Mątwach i zakładów sodowych Solvay. Zasada była taka, że do każdego samochodu trzeba było zatrudnić szofera, bo mało który właściciel miał uprawnienia kierowcy. Samochody w tym czasie miały hamulce na zasadzie dźwigni i cięgieł, wymagały bardzo częstych regulacji. Wprawdzie hamulce hydrauliczne zaczęły się pojawiać w latach trzydziestych, ale były to wyjątki. Szosy były niebezpieczne, wąskie – z jednej strony utwardzone kamiennym tłuczniem, a pobocze tzw. latówka tylko dla pojazdów konnych znajdowało się z drugiej strony. Wszędzie panowały pojazdy konne, drogi pełne były części podków, gwoździ, a zimą tzw. haceli specjalnych śrub pod podkowami. To wszystko było bardzo niebezpieczne dla opon – o rozwinięciu dużej prędkości nie mogło być mowy. 
Bliski znajomy moich śp. Rodziców prowadził już piekarnię na ul. Zygmuntowskiej. Namawiał mnie, żebym został, uważał, że wszystko da się odbudować. Po przeciwnej stronie piekarni jego pracownik miał mieszkanie i odstąpił mi jeden pokój. Przy tej ulicy mieszkało już kilka polskich rodzin. Podjąłem pracę w aprowizacji w magistracie. Poznałem tam moją przyszłą żonę Marię Peterównę. Znajomość się zacieśniała – pewnego razu, gdy odprowadzałem Marię i Jej koleżankę Stefanię zostałem zaproszony przez rodziców. Rozglądałem się za pomieszczeniem na sklep. Zacząłem go organizować w budynku na rogu przy ul. Młyńskiej i Szpitalnej. Zająłem tam mieszkanie. Od strony kanału była mała wodna elektrownia, już chyba czynna. Sklep miał być sklepem żelaznym, bo na tym asortymencie najlepiej się znałem. (Przed wojną w takim sklepie handlowało się materiałami żelazno – budowlanymi, porcelaną, częściami hydraulicznymi, artykułami gospodarstwa domowego, częściami do kolejki wąskotorowej, artykułami dla potrzeb rolnictwa, sportowymi np. łyżwami oraz wózkami dziecięcymi.) 
W tym czasie przyjechał do mnie brat Henryk. Pewnej niedzieli wybraliśmy się nad morze. Po powrocie zastaliśmy wyrwane drzwi do mieszkania, wyniesiony towar i rzeczy osobiste, mieszkanie prawie puste – zostały tylko ciężkie meble. Później przeżyłem jeszcze jedno takie włamanie i zarzuciłem myśl o organizacji sklepu. Z bratem zachorowaliśmy na tyfus (używaliśmy wody z rzeki). Szpital znalazł dla nas miejsce, ale materace i pościel dostaliśmy od rodziny Marii. W szpitalu lekarzem był student bez dyplomu Witold Recki (w późniejszym czasie trafił do celi UB jako były Akowiec i dostał nakaz opuszczenia miasta. Przeniósł się do Słupska). 
Moja przyszła teściowa opiekowała się nami w szpitalu, ale nie pozwalała córce na odwiedziny. Po dwóch tygodniach Henryk postanowił, że zrezygnujemy z leczenia. Zwinęliśmy pościel i znaleźliśmy azyl u Peterów. Po rekonwalescencji postanowiliśmy jechać do Inowrocławia, żeby sprzedać konie. Mieszkanie zamknęliśmy i wywiesiliśmy tabliczkę z informacją, że zajęte przez Polaków. W punktach kontroli milicji zarekwirowano nam dwa konie. Dwa ostatnie oddaliśmy z bryczką za grosze. Z Nakła pojechaliśmy do Inowrocławia. Adam znowu był pomocny, zdobył jakieś ubrania. Wróciliśmy do zdrowia i pojechaliśmy do Kołobrzegu. Dom stał cały, na drzwiach tabliczka, że zarezerwowane dla PPS. Zerwaliśmy ją i weszliśmy do środka. Wnętrze nienaruszone, w późniejszym czasie nikt nie interweniował. Święta Bożego Narodzenia 1945 roku spędziliśmy z bratem w domu moich przyszłych teściów. 
(ok. 1947 roku brat Henryk uciekł z Polski przez żelazną granicę do Francji. Ożenił się z córką polskich emigrantów sprzed wojny Zofią Małkiewicz. Miał dwóch synów i córkę. Odwiedziłem go, gdy w 1980 roku wybraliśmy się z małżonką, córką Anna i wnuczką Dorotą do Francji. Wszyscy oni dobrze posługiwali się językiem polskim – dbała o to babcia Małkiewicz. Spotkanie z bratem było bardzo wzruszające, nie widzieliśmy się trzydzieści lat. Brat leżał w tym czasie w szpitalu, po kilku latach zmarł.)
W tym czasie powstał urząd tzw. Akcyza Skarbowa. Kierownikiem był Józef Gębka, jako inspektorzy pracowali Tadeusz Bukowiecki, Jastrzębski i jeszcze dwie osoby. Pracownik urzędu zaproponował mi objęcie jakiejś gorzelni. Przez Obwodowy Zarząd Majątków Państwowych Powiatu Kołobrzeskiego z siedzibą w Karlinie z dnia 19 stycznia 1946 roku zostałem mianowany kierownikiem gorzelni w Trzynce (dzisiaj Trzynik)koło Kołobrzegu. Pismo podpisał pan inżynier Tadeusz Czaplicki. Gorzelnia rozgrabiona. Niemcy, którzy zostali we wsi, powiedzieli, że prędzej im kaktus na dłoni wyrośnie niż ja uruchomię produkcję. Miałem praktykę ze sklepu, doświadczenie z pracy w Niemczech, żyłkę techniczną i się zawziąłem. Pojechałem do Poznania, zdobyłem lub dorobiłem części i się udało. (Brat Marian odwiedził mnie w Kołobrzegu. Nie podobało mu się. Wybrał życie w Inowrocławiu. Został księgowym. Ożenił się, miał dwie córki i syna. Zmarł pod koniec lat 90- tych.)

WSPÓLNE ŻYCIE

      W dniu 2 marca 1946 roku zawarliśmy z Marią Peterówną ślub. Świadkami byli teść Jan Peter i p. Majerowicz. Panna młoda nie miała kwiatów- były nie do zdobycia. Wprawdzie mamy zdjęcie w stroju ślubnym, gdzie panna młoda trzyma okazały bukiet (zrobione przed wejściem do domu na Zygmuntowskiej), ale było to znacznie później). Zamieszkaliśmy w Trzynce. Teściowie przeprowadzili się do mojego mieszkania. Życie w Trzynce było dość trudne ze względu na warunki mieszkaniowe. Urodziły się dwie córki (1946 i 1948). Ojcem chrzestnym Ani został Adam, a Ady Edek Ofierzyński. Do pomocy mieliśmy Niemkę, teściowa często brała starszą wnuczkę do siebie. W 1946 roku skierowano mnie na kurs gorzelnika w Instytucie Technologii Rolniczej i Żywności w Bydgoszczy. Zrobiłem też prawo jazdy w Urzędzie Drogowym w Koszalinie, którego dyrektorem był pan Bogusz. Zakupiłem motocykl DKW 100, miałem czym jeździć do Kołobrzegu i Karlina załatwiać różne sprawy. Bandy szabrowników dezerterzy z różnych wojsk, sowieccy żołnierze stanowili niebezpieczeństwo dla ludności cywilnej. Zastawiano pułapki na drogach, a przejeżdżających rabowano, a nierzadko i mordowano. Między drzewami, w poprzek drogi wieszano linki, na które łapali się rowerzyści i motocykliści. Pewnego razu przyjechałem do domu z resztką sznura na szyi – nawet nie czułem kiedy ta pułapka się urwała. Motocykl wkrótce straciłem, bo jak pisałem wszystko należało do władzy radzieckiej. Wtedy wyremontowałem swój pierwszy samochód HANOMAG STURM. Miał otwierany dach brezentowy z białym skórzanym poszyciem, tapicerkę z czerwonej skóry, lakier czerwony do wysokości szyb (jak porcelanowy), w górnej części jasnosiwy, był wyposażony w oryginalny silnik 2,2 l. W 1940 roku wyprodukowano podobno tylko 50 sztuk. 
30 czerwca 1946 roku odbyło się referendum 3 razy TAK. Większość społeczeństwa pragnęła powrotu rządu Mikołajczyka, który dawał szansę na przywrócenie demokracji. Wyniki sfałszowano. Następnego dnia zostałem aresztowany i przewieziony do aresztu Komendy Obwodowej MO w Karlinie. Zarzut – nieudostępnienie samochodu dla potrzeb komisji referendalnej. Na nic zdały się tłumaczenia, że nie otrzymałem żadnego zawiadomienia zobowiązującego mnie do tego. (Poczta jeszcze kulała). Nagle wchodzi jakiś funkcjonariusz i wita mnie radośnie. Nie poznałem go. Okazało się, że to jeden z więźniów obozu koncentracyjnego w Oranienburgu, który był przez nas dożywiany. Poręczył za mnie i tym sposobem uniknąłem kary. 
Produkcja w gorzelni ruszyła na dobre. Zmorą były przyjazdy różnych „ważnych” osób, które bez żenady kazały sobie nalewać spirytus do kanistrów. Tak było do momentu, aż założono plomby na urządzeniach gorzelniczych. W połowie roku 1949 otrzymałem premię w wysokości ok 250.000 zł za kampanię 1948 r., a z początkiem 1950 r. za następny rok. Nigdy wcześniej, ani później nie byliśmy tak bogaci. Z optymizmem patrzyliśmy w przyszłość. Pojechaliśmy na Kujawy. 
W Bydgoszczy zrobiliśmy zakupy, między innymi kupiliśmy piękny komplet sztućców Gerlacha. Z inicjatywy małżonki postanowiliśmy postawić nagrobki moim bliskim zmarłym w Inowrocławiu. Odszukaliśmy groby śp. Franciszki i Ludwika, cioci Tosi i Maryni, siostry Joasi. Nagrobki zostały w szybkim czasie postawione (w latach 70 – tych wszystkie ciała złożono do wspólnego grobu – dołączyła do nich siostra Felicja, która zmarła w 1958 roku). 
30 sierpnia 1949 roku otrzymałem zwolnienie z pracy (na własną prośbę) od Państwowych Nieruchomości Ziemskich (nazwy instytucji często były zmieniane). W tym czasie teściowie przenieśli się do Koszalina, gdzie teść dostał pracę woźnego sądowego. Zajęli niewielki domek przy ul. Kasprowicza. W budynku gospodarczym hodowali świnię i kury, teściowa uprawiała duży ogród. Często ich odwiedzaliśmy. Dziś trudno sobie wyobrazić jak wyglądała taka podróż. Przede wszystkim dzisiejsza trasa Koszalin-Kołobrzeg była w ogóle niedostępna. Kompletnie zryta gąsienicami czołgów i, być może, opanowana przez wojsko. Jeździło się przez Gościno, Dygowo do trasy szczecińskiej. Dętki się często dziurawiły na pozostawionym żelastwie. Nieodzowny był zapas łatek. Podróż z małymi dziećmi wymagała zaprowiantowania – przystanków z konieczności było co najmniej kilka. Przenieśliśmy się do teściów.
28 października 1950 roku nastąpiła wymiana pieniędzy. Jak się nie mylę 100 zł do 1 zł, a w bankach trochę korzystniej 100 zł do 3 zł. Od tego czasu zaczęła się szara rzeczywistość PRL – zgodnie z hasłem „wszystkim po równo”.
Moją pasją była fotografia.
Miałem powiększalnik i od czasu do czasu kuchnia zamieniała się w laboratorium fotograficzne. Córki były zafascynowane ciemnią, czerwoną lampką i oczekiwaniem, aż na papierze pojawi się obraz. Brak klisz, pieniędzy na odczynniki, a przede wszystkim częste zakazy i zainteresowanie „smutnych panów”, gdy tylko pojawiłem się z aparatem, spowodowały, że zarzuciłem to hobby. Zająłem się samochodami. Samochody skupowałem w specjalnie do tego utworzonej spółdzielni. Były to samochody przeznaczone do kasacji, użytkowane wcześniej przez różne instytucje państwowe np. Państwowy Urząd Repatriacyjny, Urząd Bezpieczeństwa, Komitet Par i. W ten sposób w rodzinie zawsze był samochód- Borg Ward Hansa, Opel Kapitan z otwieranym dachem, BMW (EMW) 501 6 cylindrów produkcja Eissenach Motoren Werke z 2 gaźnikami. 
W dniu 1 lutego 1950 roku zostałem zatrudniony jako sprzedawca, a później kierownik w sklepie Motozbytu a rogu ul. Chrobrego i Zwycięstwa – wejście z rogu budynku (domy zostały wyburzone przed dożynkami 1975 roku). 
W 1950 roku rodzi się drugi syn Adama – Piotr. Adam był już bardzo chory i umarł w 1951 roku. Podobno nie dowieziono na czas tlenu z Jeleniej Góry, gdy leżał po operacji w szpitalu w Cieplicach. W ten sposób gruźlica dziesiątkująca ludność w tamtym czasie zabrała w naszej rodzinie ostatnią swoją ofiarę.
Następnie pracowałem w Wojewódzkim Zjednoczeniu Przedsiębiorstw Państwowego Przemysłu Terenowego – od kierownika warsztatu poprzez kierownika technicznego doszedłem do stanowiska dyrektora. W 1954 roku teść umarł na raka płuc.
Państwo Ofierzyńscy przeprowadzili się z Kołobrzegu do Koszalina. Bardzo serdeczne stosunki zacieśniają się – małżonka zostaje chrzestną czwartego ich dziecka – córki Marii. 
Staramy się przystosować do życia w narzuconym ustroju, ale nigdy się z nim nie godzimy. Nie zapisałem się do par i, nie płakałem po Stalinie. Powrót Gomułki do władzy przyjęliśmy z nadzieją na zmiany. Cieszyliśmy się, że upomniał się o Polaków zesłanych w głąb ZSRR i spowodował ich repatriację, a także wypuszczenie żołnierzy AK z gułagów sowieckich. 
W 1958 roku umiera moja siostra Felicja chorująca długi czas na nerki. Pracowała jako pielęgniarka w Bydgoszczy i tam wyszła za mąż. Zostawiła dwuletnią córeczkę, której losem ojciec zupełnie się nie interesował. Na jakiś czas zabraliśmy dziecko do siebie. U nas zaczęła mówić i nazywać nas mamą i tatą. (Obecnie mieszka w Słupsku ma dwóch synów). 
W latach 1958 -1962 uczyłem się w Technikum Samochodowym i zdobyłem dyplom. Podjąłem pracę w Pierwszej Zachodniopomorskiej Spółdzielni Pracy Mechaników Samochodowych, która jest zalążkiem Fabryki Urządzeń Budowlanych – produkowaliśmy autobusy. 
Prowadziliśmy spokojne życie. Uczestniczyliśmy w życiu kulturalnym miasta. W Koszalinie działało 5 kin – „Zacisze”, „Muza”, „Adria”. Kino Wojewódzkiego Domu Kultury i w klubie Wojsk Ochrony Pogranicza, do którego najczęściej chodziliśmy, bo było blisko domu. Często odwiedzaliśmy teatr, szczególnie za czasów dyrekcji Ireny Górskiej i gdy grały w nim takie sławy jak Stanisław Breydygant. Nie ulegliśmy propagandzie. Władzę traktowaliśmy jako spadkobiercę narzuconego siłą i oszustwem sowieckiego komunizmu. Trwaliśmy głęboko w wierze katolickiej. Małżonka odnalazła swoje kresowe koleżanki. Korespondowała z nimi. Spotykaliśmy się z nimi podróżując po Polsce turystycznie. Osiadły w różnych miastach – Pola w Oławie, Czesia w Zielonej Górze, Janka w Nowej Hucie. Ada w Katowicach, Anna i Stefa w Koszalinie. Danuta też w Koszalinie, a potem w Warszawie.
Małżonka nie znała członków dalszej rodziny, nie miała ciotek ani kuzynów. Dbała o stały kontakt z moją rodziną. Często odwiedzaliśmy mojego brata w Inowrocławiu, a także kuzyna Władysława ze strony ojca, który mieszkał w Szczecinie. Dzieci spędzały wakacje u różnych ciotek i wujków. 
Na początku 1958 roku Polski Związek Motorowy organizował swój dział w Koszalinie. Zebranie organizacyjne odbywało się w gmachu obecnego teatru. Pierwszymi członkami i prawdopodobnie założycielami byli: Plutecki, Zajkowski i bracia Brzękowscy, Parczewski, Jagodziński, Weber, Płuciennik, Romanowski, Friedensberg, Gębka, Cichocki, Kostka, Grudziel. Otrzymałem legitymację Nr 005. W PZMot zostałem kierownikiem szkolenia kierowców, a potem wróciłem do pracy w spółdzielni, która jest już Fabryką Urządzeń Budowlanych na stanowisko inżyniera kontroli. W lokalu po warsztacie pana Liska przy ul. Podgrodzie powstał Automobilklub. Zdobyłem uprawnienia i zaangażowałem się w sędziowanie sportów motorowych – wyścigów gokartów, rajdu Monte Karlino. 
Za namową kolegi Zdzisława Maciejewskiego otworzyliśmy wspólnie warsztat samochodowy w pomieszczeniu garażu przy moim domu. W 1965 roku umarła moja teściowa. Córki zdały maturę. Samochodów przybywało. Polmozbyty nie bardzo dawały sobie radę z naprawami i władza zwolniła zakłady blacharstwa pojazdowego z podatku na 2 lata. W tym czasie warsztat prowadziłem samodzielnie. Dochody znacznie się podniosły. W 1968 roku wybudowałem duży warsztat, w którym można remontować nawet autobusy. Robiłem tzw. składaki – fiaty 125 i sprzedawałem je z zyskiem.
Wydarzenia 1968 roku przeżywamy ze wstydem. Władza, do której i tak odnosiliśmy się z rezerwą, kolejny raz zawodzi. 
Córka Ada podejmuje studia. Zostaje prawnikiem. W 1968 roku rodzi się pierwsza wnuczka – córka Anny, potem jej syn. Ada również ma dwoje dzieci. Lata siedemdziesiąte wspominam jako okres względnej stabilizacji. Szkolę uczniów, z których wielu zakłada własne warsztaty.
Parokrotnie odwiedzaliśmy z małżonką Wołyń. W 1974 roku pojechaliśmy samochodem Wartburg z państwem Ofierzyńskimi. Zawsze zatrzymywaliśmy się w Łucku u Ukrainki Olgi Iwańkowej, której mama ostrzegła państwa Peterów o planowanym napadzie banderowców. (Wnuczka Olgi osiadła w Wenecji – utrzymujemy z nią kontakt). 
Czas pierwszej „Solidarności” traktowałem z rezerwą wiedząc, że przy okazji szczytnych haseł wypłyną różni „pieniacze” i karierowicze. 
Stan wojenny przyjęliśmy z wielką obawą, że Związek Radziecki gotów jest wkroczyć na teren kraju. Codzienność lat osiemdziesiątych nie była łatwa. Kartki na podstawowe produkty, zdobywanie artykułów przemysłowych w gigantycznych kolejkach utrudniały życie. Prowadzenie warsztatu wymagało wielkich starań o części samochodowe. Jeździłem do Szczecina, Poznania, Żnina i przywoziłem to, co zdobyłem.
Syn Ani interesował się motoryzacją od dziecka, podjął naukę w Technikum Samochodowym. W moim warsztacie odbywał wszystkie praktyki. Zdał maturę i rozpoczęliśmy wspólną pracę. 
W 1997 roku uczestniczyłem w spotkaniu kolegów, byłych robotników przymusowych w Oranienburgu. Odbyło się w Poznaniu, było dobrze zorganizowane. Czas spędziliśmy na wspomnieniach do późnej nocy. Prezes Stowarzyszenia Polaków Poszkodowanych przez III Rzeszę zapoznał nas z działalnością stowarzyszenia i poruszył temat odszkodowań. Mała wypłata była w 1993 roku. Zrobiliśmy zdjęcie przy tablicy pamiątkowej na Cmentarzu Zasłużonych w Poznaniu (większe odszkodowanie otrzymałem w latach2001-2004). 
W 1998 roku podarowałem warsztat wraz z wyposażeniem wnukowi (pomagałem mu w miarę swoich sił do jego wyjazdu do Anglii w 2015 roku). W 1999 roku umarł brat Marian, który owdowiał już 1991 roku. Utrzymujemy nadal serdeczne stosunki z jego dziećmi. Wnuk prowadził warsztat 14 lat. Zdecydował się na emigrację. W wigilię Bożego Narodzenia 2012 roku zmarła małżonka, ukochana Mychna. Przeżyliśmy razem 66 lat. Od tego czasu opiekują się mną córki. Anna zamieszkała na stałe ze mną...

Telesfor Klockowski zmarł 30 maja 2018 r. 
 

Materiał wspomnieniowy zebrała i opracowała córka
- Anna Wielgosz.
Koszalin, 20 października 2018 r.


(red. K. Jankowiak, N. Adamek, - 10 kwietnia 2021 r.)
 
 
Wróć do spisu treści | Wróć do menu głównego